Dziś ruszyliśmy na Gdynię a tam na świetną trasę XC, na której w niedziele odbył się wyścig Trek'a. Dwa zajebiste zjazdy przy czym ostatni dwa razy zjechany, ale ani razu nie byłam z tego zjazdu zadowolona. Mało kontroli, a nawet jej brak. Podsumowując mam wrażenie, ze się cofam. Wrrr....
Coś ta noga mi nie podaje ostatnio. Biednego Faścika zwerbowałam na wycieczkę, a później nie dałam biedakowi wyhasać się do porzygu, ani do mdłości nawet! Ja natomiast kilkakrotnie padałam z sił, aż w końcu ostatecznie zaprotestowałam i udałam się w stronę domu, namawiając na końcu Faścika do grzechu w postaci shejka, uwaga - c z e k o l a d o w e g o :P Mniam!
Chyba kolega więcej ze mną nie ruszy :P
Trasa: w sumie nieznana, nowe zakątki, głównie gdyńskie.
Pierwszy trening z Braćmi B. Trening trzech podjazdów - żadnego nie podjechałam, a w dodatku na ostatnim zaliczyłam wyjebkę, wiec do kompletu mam drugą nogę poharataną. Elegancko jest na ulicy!
Wpierw ruszyłam po Aśkę w okolice Bysewa, następnie ulubiona trasa od Matarni, udany Aśki zjazd (za moimi skromnymi radami), podjazd pod pachołek ,i tu też sukces, dziewczyna podjechała do połowy, jak nie więcej. Zasłużona kawka ;) a jak! Podjechałyśmy Doliną Radości do Matarnii, tam odziałam Aśkę w lampkę i każda udała się w swoją stronę. Udana niedziela :)
Mój UUUUkochany Ojciec złożył mi niespodziewaną wizytę, zapewne w nadziei, że mnie nie zastanie w domu. Ja z kolei wracałam do domku w nadziei, ze już go w domku nie będzie. Niestety, i moja i jego nadzieja nas wydymała i to przez duże w - o takie jak to: W
Ostatecznie posiedziałam te 45 minut w domu i uderzyłam zdecydowanie za późno, na miejsce spotkania wtorkowej grupy treningowej. Grzałam przez miasto jak dzika i szalona (a raczej jak dzika, a może jak szalona... a na pewno jak pierdolnięta) wymijając po drodze powolniaków, strasząc kierowców i babcie na ulicy. Ostatecznie nikogo już na Łysej nie zastałam :) Za pomocą Faścika (dzięki Faścik) znałam mniej więcej miejsce docelowe Grupy wtorkowej więc znów grzałam jak dzika i szalona...
Ostatecznie ekipę spotkałam pod jednym z moich uuuuulubionych podjazdów (na serio ulubionych). Notabene jeszcze nigdy nie udało mi się go podjechać, a ostatecznie okazało się, że dzisiaj TEŻ nie jest TEN dzień.
Jak na mnie stuknęło sporo kilometrów, więc zmęczona i utyrana padłam w domu na cycki...
I taki też był cel, dlatego skoczyłam na szosę. Start Żabianki, Spacerowa, Chwaszczyno, Tuchomek, Żukowo, Bysewo, Doliną Radości, Oliwa, Gruwnaldzką powrót.
Próbowałam też jazdą zabić smutek z powodu mojej niebecnosci na zawodach w Człuchowie ale bez większych efektów.
Mezcal ma ranę ciętą, więc wzięłam ogromną treningówkę Adama i wybyłam na szosę. Spacerowa, Chwaszczyno, Gdynia, Sopocka, Reja lżej i Spacerowa powrót Grunwaldzką. W Oliwie na powrocie dopadła mnie ulewa... No cóż mogłam się tego spodziewać, przecież wczoraj dostałam znak ;) Ciekawe co jutro.