A tak dobrze szło, zadowolona po niedzielnym treningu, i co? Oczywiście zachorowałam i to tak na ostro. Ostetcznie dopiero w środę udało mi się w miarę pozbierać.
W weekend zawody więc to już ostatni dzwonek aby wejść na rower i choć troszkę Krossik u SUPERSPECA Faścika, na wymianie amorka, więc wsiadłam na Adama treningówkę i ruszyłam na szosę. Mimo kataru, który owładnął moje górne drogi oddechowe, przeżyłam i czułam się całkiem spoko. Ale efekt choroby widoczny, szczególnie gdy nie mogłam utrzymać się w zamierzonej strefie pulsu.
Pobudka o 7 rano, rowerkiem delikatnie 6 km do Adama. Od niego już wspólnie na bieganie po płaskim w okolicach plaży 40'T avs 132 max 142
Następnie zmiana bucików i na rower, no i zajebistego treningu ciąg dalszy: Szosa do ronda w Chwaszczynie i powrót 25'T cad wysoka 35'PowerT cad 70-80 30' A/T puls avs 142 max 166
Przed pracą odwiozłam mój kochany amorek do Agaty, aby przekazała go w dobre ręce w celu małego serwisku. Mam nadzieję, że wróci do mnie zdrowszy :)
Po pracy mimo deszczu przedłużyłam powrót, jednak nie na tyle aby być z siebie zadowoloną. Niestety deszcz odmroził mi stópki i byłam zmuszona do szybkiego powrotu.
Chyba coś mnie łamie ale wszystkim zarazkom i słabościom mówię: NIE DAM SIĘ!
Wczorajszy wysoki puls podczas biegania po plaży z Iwą chyba nie był spowodowany grząskim piaskiem. Dzisiaj ten wysoki puls również mi towarzyszył podczas jazdy do pracy. Ale nic to, widocznie tak musi być ;)
Oponki szosowe, rowerek treningowy, jeszcze nie naprawiony.
Kręcenie po Bystrej aby choć coś nóżkami ruszyć przed podróżą do Gdańska. Nikt nie chciał mi towarzyszyć, oprócz dzielnej Maliwnki, której i tak nie było dane jechać.
Spokojne i krótkie kręcenie w tlenówce, aczkolwiek nie zawsze było to łatwe ;) jak już wspominałam gdzie nie skręcę tam Góra (przez duże G).
Prawie niestety robi sporą różnicę. Wjechaliśmy dwa razy więcej niż wczoraj, ale mimo wszystko nie na sam szczyt. Nawrót nastąpił kiedy to naszym oczom ukazał się śnieg, brzydki i mokry śnieg. Po drugie spieszno mi było do miasta, wiec nawet specjalnie nie nalegałam na zmianę planów.
Zjazd inną trasą, szybszą, z mniejszą ilością kamieni. Mimo wszystko Marcin jak zwykle mi uciekł, a ja panikowałam przy prędkościach powyżej 40 km/h.