Coś ta noga mi nie podaje ostatnio. Biednego Faścika zwerbowałam na wycieczkę, a później nie dałam biedakowi wyhasać się do porzygu, ani do mdłości nawet! Ja natomiast kilkakrotnie padałam z sił, aż w końcu ostatecznie zaprotestowałam i udałam się w stronę domu, namawiając na końcu Faścika do grzechu w postaci shejka, uwaga - c z e k o l a d o w e g o :P Mniam!
Chyba kolega więcej ze mną nie ruszy :P
Trasa: w sumie nieznana, nowe zakątki, głównie gdyńskie.
Pierwszy trening z Braćmi B. Trening trzech podjazdów - żadnego nie podjechałam, a w dodatku na ostatnim zaliczyłam wyjebkę, wiec do kompletu mam drugą nogę poharataną. Elegancko jest na ulicy!
Zdarzenie w którym miało miejsce to owe tytułowe zderzenie miało miejsce tydzień temu, więc emocje, wkurw i opętanie uleciało gdzieś... uleciało...
W skrócie: wracając z pracy, jadąc Legalnie prawą stroną w korku, wyprzedzając Legalnie auta, jakiś pajac - pasażer transportera z paką, postanowił coś podnieść z ziemi. A żeby ową rzecz podnieść musiał, palant jeden, otworzyć drzwi. A drzwi te akurat otworzył jak byłam tuż przed nimi. Szans na zahamowanie miałam wiec ziero, null, nada... Ostatecznie palec roz$%^^^ walił się, krew się lała i tak sobie z owiniętym paluchem różowym papierem wracałam na hause. Tak więc tego - jutro treningu nie ma.
Wpierw ruszyłam po Aśkę w okolice Bysewa, następnie ulubiona trasa od Matarni, udany Aśki zjazd (za moimi skromnymi radami), podjazd pod pachołek ,i tu też sukces, dziewczyna podjechała do połowy, jak nie więcej. Zasłużona kawka ;) a jak! Podjechałyśmy Doliną Radości do Matarnii, tam odziałam Aśkę w lampkę i każda udała się w swoją stronę. Udana niedziela :)
No i przyjechała Aśka z Gór, długo wyczekiwana i oczekiwana. Musiałyśmy podczas jazdy troszkę pogadać, nagadać się i wygadać. Gleba tez była, bo inaczej nie byłabym sobą. Na szczęście odbyło się bez ofiar w ludziach, dętkach, oponach i sprzętu rowerowego. A rower na to: n i e m o ż l i w e
Pech padł jedynie na ślimaki :(
Bysewo - Banino - Matarnia - ulubiona scieszka w lesie - znów nieudany podjazd - i powrót do Banina.
Mój UUUUkochany Ojciec złożył mi niespodziewaną wizytę, zapewne w nadziei, że mnie nie zastanie w domu. Ja z kolei wracałam do domku w nadziei, ze już go w domku nie będzie. Niestety, i moja i jego nadzieja nas wydymała i to przez duże w - o takie jak to: W
Ostatecznie posiedziałam te 45 minut w domu i uderzyłam zdecydowanie za późno, na miejsce spotkania wtorkowej grupy treningowej. Grzałam przez miasto jak dzika i szalona (a raczej jak dzika, a może jak szalona... a na pewno jak pierdolnięta) wymijając po drodze powolniaków, strasząc kierowców i babcie na ulicy. Ostatecznie nikogo już na Łysej nie zastałam :) Za pomocą Faścika (dzięki Faścik) znałam mniej więcej miejsce docelowe Grupy wtorkowej więc znów grzałam jak dzika i szalona...
Ostatecznie ekipę spotkałam pod jednym z moich uuuuulubionych podjazdów (na serio ulubionych). Notabene jeszcze nigdy nie udało mi się go podjechać, a ostatecznie okazało się, że dzisiaj TEŻ nie jest TEN dzień.
Jak na mnie stuknęło sporo kilometrów, więc zmęczona i utyrana padłam w domu na cycki...